środa, 10 sierpnia 2022

Humoreska nr. 58 WĘDKARSKIE SZCZĘŚCIE

  


                      

                      WĘDKARSKIE  SZCZĘŚCIE

 W czerwcowe popołudnie, Zyga, Artur i Micha, wędkarze, skrzyknęli się na wódkę. Wypili po setce i Artur zapytał Zygę co wczoraj złowił. Ten się skrzywił i powiedział, że nic. Dziś, kiedy ryb jest tak mało trzeba mieć szczęście żeby coś złowić, dodał.

    To uważasz, że nie masz szczęścia?

     Po pierwsze nie pamiętam czy wstałem prawą nogą, po drugie zaraz przy domu kot przeleciał mi drogę, a po trzecie żona jeszcze spała i nie potrzymałem jej  za kolano. Te zdarzenia, jak wiadomo, wykluczają szczęście.

      To jest oczywiste, a ponadto jak chcesz złowić dużą rybę trzeba stosować myśliwską zasadę: „- Im większy zwierz, tym wyżej bierz.” Ja chwytam żonę nie tylko za kolano.

      Ja wam powiem, wtrącił się Michał, że niema nic gorszego jak w drodze na ryby spotkać zakonnice. W takim wypadku najlepiej wrócić do domu i już nigdzie tego dnia nie wychodzić.

      To co, według was, trzeba zrobić, żeby mieć gwarantowane szczęście?

      Ja ci powiem: - Należy mieć złotą monetę w kieszeni, ostatecznie może być zwykła złotówka.

      Tak, tak, a jeszcze lepiej mieć w kieszeni stówę, wtedy w drodze powrotnej zajeżdżasz do rybolu, kupujesz trzy szczupaki i masz co opowiadać znajomym przez pół roku.

      Skończmy już z tym szczęściem, Michał polej, a ja opowiem wam dowcip.

      Kobieta łowiła ryby i zauważyła, że zbliża się strażnik, więc wędkę położyła koło siebie i udaje, że się opala. Podszedł strażnik ze srogą miną i powiedział: tu nie wolno łowić ryb, zapłaci pani mandat. Ale ja przecież nie łowie – odpowiedziała kobieta. Tak ale ma pani narzędzie do łowienia. Niech pan tylko spróbuję, to ja oskarżę pana o gwałt i pójdzie pan siedzieć. Ha, ha na jakiej podstawie pani mnie oskarży? A na takiej jak pan mnie – ma pan przecież z sobą narzędzie gwałtu.

      To ja wam powiem co ja robię żeby złowić dużą rybę, powiedział Marcin  - ja się modle. Przecież ty nie chodzisz do kościoła! Nie szkodzi, Nauczę was tej modlitwy: - „ Boże spraw abym złowił taką rybę o której mógłbym opowiadać do śmierci nie kłamiąc ani słowa.” To wypijmy za wędkarskie szczęście.

piątek, 8 kwietnia 2022

Humoreska nr 57 CIEKAWOSTKI

 

                      

                 

                                                    C I E KA W O S T K I

   Serdeczni przyjaciele – Marek i Władek – inżynierowie, razem pracowali na podobnych stanowiskach. Spędzali też z sobą dużo czasu w różnych okolicznościach. Szczególnie cenili sobie wspólne wędkowanie. Siedząc na łódce mogli rozmawiać o wszystkim.

    Pewnego razu, gdy ryby bardzo kiepsko brały, Marek zaczął filozoficznie – przyrody nikt do końca nie zrozumie.

    Co masz na myśli? – zapytał Władek.

    Chociażby prawo zachowania gatunku i sposoby jego realizacji.

    O tak, czasem bywa ciekawy, np.: Jeleń, byk, ma zdolność rozrodczą tylko raz w roku, w październiku. Koziołek, samiec sarny, może dwa razy – wiosną i jesienią. W maju na miłość mają ochotę te panienki, które jeszcze nie rodziły. Jesienią mają huczkę pozostałe. Ciekawostka polega na tym, że ciąża u saren trwa sześć lub dwanaście miesięcy, bo rodzą wszystkie w maju. U tych pierwiastek występuje zjawisko ciąży utajonej, płód nie rozwija się przez całe lato.

     To ja opowiem ci inną ciekawostkę – odezwał się Marek.

     Na pewno zauważyłeś, że takie ptaki jak łabędzie, bociany, jaskółki, szpaki, gawrony i inne są nie do odróżnienia według płci. Każdy rozróżni kurę od koguta, kaczkę od kaczora, bażanta od jego żony. Może oglądałeś na filmie rajskie ptaki – tam różnica w upierzeniu jest dopiero kolosalna.  

    Co jest tego powodem – nie wiesz, to ja podszkolę cię. Otóż, mój drogi, tam gdzie wychowaniem dzieci zajmują się oboje rodzice to są jednakowo upierzeni, a gdy dziećmi zajmuje się tylko matka to jest szarą kurką, a on, wiecznie wolny ubiera się w kolorowe piórka.

    A wiesz, mój kolego wędkarzu czego potrzebują do rozmnażania się różanki. Takie małe rybki, doskonałe na żywca.

   No nie wiem.

   To posłuchaj. W maju samczyk, w godowej szacie, poszukuje odpowiedniej małży, może to być szczeżuja lub skójka i od niej nie odchodzi, aż przyjdzie samiczka. Ona na to okoliczność wykształciła pokładełko w postaci rurki. Tę rurkę wsuwa do otworu skrzelowego małża i składa tam ikrę. Na to tylko czekał kawaler. Dotyka wlotu i wypuszcza mlecz. Młode rodzą się po dwudziestu kilku dniach.

   Mój drogi przyjacielu, to wszystko jest ciekawe, tylko nudne, bo u zwierząt odbywa się zawsze tak samo i o tej samej porze. Co innego u ludzi. Tu z tym rozrodem związane są najróżniejsze zdarzenia.

   U mnie na wsi zdarzyła się taka historia. Była sobie cud dziewczyna – Krysia. Wyszła za mąż gdy miała 19 lat. Po roku urodziła Zosię. Mąż Krysi – Franek – zmarł na gruźlicę gdy Zosia miała 10 lat. Żyły we dwie, obie piękne i ponętne. Nie jeden robił podchody, bez rezultatu.

     Zosia zdobyła maturę w mieście i wróciła do mamy. Poznała tam jakiegoś przystojniaka. Często przyjeżdżał do nich mercedesem. Ludzie ocenili go na 30 latka. Rozeszła się wieść, że będzie się żenił z Zosią. Miejscowi kawalerowie zazdrościli mu. Minął rok, a wesela ciągle nie było, a potem sensacja. Wszyscy widzą, że czterdziestoletnia Krysia jest w ciąży. Co o tym myśli dwudziestoletnia Zosia nikt nie wie.

     Tak to pokrętnie zadziałało prawo zachowania gatunku.

     Nie gap się, ryba ci bierze!

                                                   Piaseczno 29.03. 2022 rok.                                                                                                 

   

 

 

 

 

czwartek, 3 lutego 2022

Humoreska nr. 56 GŁÓWKA KAPUSTY

 

                                                             

                                          GŁÓWKA   KAPUSTY

          W latach wojny, z roku na rok, z jezior Warmii i Mazur, wyławiano coraz mniej ryb. Przyczyna była prosta. Co raz więcej rybaków Hitler wcielał do wojska. Ryby miały łowić kobiety. Brakło im wiedzy i ochoty, to też efekty były opłakane. Po wojnie ludność napływowa zajmowała się głównie rolnictwem, a nieliczni zawodowi rybacy mieli kłopoty ze zdobyciem sprzętu. Jako rezultat tych historycznych zaszłości były jeziora pełne ryb, czyli raj dla wędkarzy.

       Na początku lipca 1963 roku, inż. Bronek postanowił, że w niedzielę, skoro świt pojedzie na ryby. W sobotę, przed wieczorem, przyszli znajomi. Zasiedzieli się. Była wódeczka, zakąska i „Długie Polaków rozmowy.”

       Kiedy się obudził było już po ósmej. Zły na siebie, zjadł byle co, przywiązał do roweru leszczynowe wędki, na plecy założył ponton i popedałował nad cudowne jezioro Narie, do wsi Bogaczewo, 7 km od Morąga gdzie mieszkał z rodziną. Zanim dojechał, zanim nazbierał larw chruścika, przygotował wędki i ponton wybiła dziesiąta. Był  piękny, bezwietrzny dzień, tylko upał wzmacniał się  z każdą godziną.

      Pompując ponton zauważył, że nieopodal, blisko brzegu, siedzi na dętce traktorowej i kilku deskach, człowiek i co chwilę wyciąga rybę. Dobra wróżba, pewnie miejscowy. Wypłynął, wrzucił nieco zanęty i po chwili było branie, a potem następne i następne. Od czasu do czasu spoglądał na swojego sąsiada i wydawało mu się, że ta jego dętka rośnie.

     Po jakieś godzinie, tę letnią ciszę, niespodziewanie, przerwał potężny huk. Bronek mało nie wypadł z pontonu. Rozejrzał się. Nie było jego sąsiada, ani dętki. Najpierw zauważył rękę potem na moment głowę. Uświadomił sobie, że ten człowiek topi się. Zdenerwowany płynął mu na ratunek krzycząc co sił w płucach – Stań na nogi! - Stań na nogi! Miał do topielca jeszcze z 10m, gdy ten stanął, woda sięgała my ledwie do piersi. Rozejrzał się i pobiegł w stronę brzegu. Zatrzymał się dopiero z 7 metrów od wody, kaszląc i prychając wodą.

     Bronek podpłynął do niego i wysiadł z pontonu. Tamten złapał go za rękę i chciał go pocałować w dłoń. Wyrwał rękę.  Topielec zaczął powtarzać: - Pan uratował mi życie, Pan uratował mi życie, nigdy tego Panu nie zapomnę. Co by zrobiła czwórka dzieciaków bez ojca. Że też mnie nie przyszło do głowy, żeby stanąć.

    - Jak ma Pan na imię?

    - Stach.

    - Zapali Pan, Panie Stachu?

    - O chętnie. Zapalili. Stach wyraźnie odprężył się i zaczął mówić. Jestem traktorzystą w tutejszym PGR-e. Wiedziałem, że przysłali nowe dwie dętki do traktora. Wczoraj, gdy mój kolega popijał z magazynierem, ja podprowadziłem jedną. Nie wiedziałem, że to takie gówno i wystrzeli.

      - Ja myślę, że Pan za mocno ją napompował, a upał zrobił resztę.

      - Proszę Pana, powiedział Stach, ja bardzo proszę żeby Pan poczekał tu na mnie ze 20 minut, pobiegnę do domu, muszę się Panu odwdzięczyć, inaczej miałbym wyrzuty sumienia do końca życia. Co było robić – Bronek czekał.

     Z daleka zobaczył, że Stach niesie w rękach główkę kapusty. To dla Pana powiedział. Zdziwiony przyjął. Stach mówił: - Moja żona jest główną dojarką w gospodarstwie, sama robi doskonałe masło dla nas, przecież dzieci nie będą jadły suchego chleba. Nie mamy odpowiedniego papieru więc żona zawija je w liście od kapusty.

    Żona Bronka nie mogła się nachwalić tego masła, a było go z kilogram. Potem, przez wiele lat opowiadała znajomym jak to jej mąż pojechał na ryby i złowił główkę kapusty.

          

                                                                                                  Piaseczno 02.02.2022 r

wtorek, 1 czerwca 2021

PORZĄDEK MUSI BYĆ

 

                 

                    

                             PORZĄDEK MUSI BYĆ

    W 1978 roku, w czerwcu, w środę, major Czesław zwołał swoich przyjaciół, również majorów – Marka i Jana i oznajmił. W sobotę jedziemy na ryby, na jezioro Łańskie. Wrócimy w niedzielę wieczorem. Do tej wyprawy trzeba się odpowiednio przygotować – porządek musi być. Każdy otrzyma zadania i musi dobrze je wykonać. Porządek musi być. I dyscyplina ogólno wojskowa – dodał z uśmiechem Jan.

    Jako najstarszy wiekiem i stażem w stopniu majora przejmuję dowodzenie. Ja załatwię wjazd na teren Łańska, wypożyczenie łódki, namiot i duży materac, oraz baniak z wodą. Zawiozę Was swoją Skodą.

     Marka wyznaczam na głównego kwatermistrza. Nagotujesz gar swojego słynnego bigosu i zabierzesz wszystko inne w takiej ilości żebyśmy nie głodowali. O alkoholu nie wspomnę bo to dla każdego jest oczywiste co ma mieć ze sobą. Porządek musi być.

    I dyscyplina ogólno wojskowa – dodał zaraz Jan.

    Ty się nie wymądrzaj – ciągnął Czesław – zabierzesz butlę z gazem, naczynia, sztućce i kieliszki, a przede wszystkim nazbierasz rosówek. Zabierz też ze 30 pupek to w nocy zapolujemy na węgorza. W sobotę będziecie czekać na mój telefon. Planuję wyjazd około godziny szesnastej. Są pytania?

   Co z tym porządkiem do cholery – denerwował się Marek w sobotę – minęła piąta, a telefon milczy. Zadzwonił o pół do szóstej.

   Widzicie „rozkraczyła” mi się Skoda, musiałem pożyczyć „Malucha” od szwagra – tłumaczył się Czesław. Mieli ogromne trudności żeby załadować cały „majdan” do tej mikroskopijnej „fury”.

   Na bramie w Łańsku wartownik nie chciał ich wpuścić, bo miała być Skoda o piątej, a tu Maluch o szóstej. No cóż, w wojsku porządek musi być. Zanim Czesław dodzwonił się do odpowiedniego oficera zrobiła się siódma.

   Zatrzymali się na cudownej polance przy samym jeziorze. Czesław poszedł po łódkę, a Marek z Janem rozstawiali namiot i przygotowywali ognisko.

   Wypłynęli ze spinningami. Każdy złowił jednego szczupaka –równo – porządek musi być. Rozstawili pupy w zatoczce z grążelami. Czesław miał pretensje do Jana, że tak mało nazbierał rosówek. Jan mówił, że musiały pouciekać w tej ciasnocie w samochodzie.

   Kiedy rozpalili ognisko i zagrzał się bigos zrobiło się już prawie ciemno. Ucztowali do późna. Bigos i pieczone na ognisku kiełbaski stanowiły doskonałą zakąskę. Nie wiadomo kiedy dwie butelki zostały opróżnione.

   Dochodziła dwunasta. Czesław zarządził spanie bo porządek musi być i dyscyplina ogólno woskowa – dodał Jan słaniając się na nogach.

   Wstali razem ze słońcem. Głowy rozsadzał ból. Marek grzał bigos. Leczyli się maślanką. Jan doszedł do wniosku, że najlepszym lekarstwem będzie po poł szklanki czystej. Pomogło.

   Pierwszą michę bigosu dostał dowódca – Czesław. Zjadł ze dwie łyżki i potwornie zaklął o kur…a.  W tym bigosie są gotowane rosówki – wykrzyknął! Podbiegł do najbliższej sosny, oparł się, jego ciałem wstrząsały torsje.

   Marek ze spokojem powiedział: - W tej ciasnocie powłaziły do garnka, jak mogłem to zauważyć po ciemku. No cóż są rosówki to są i wymioty – porządek musi być.

                                                                                                    Piaseczno 1.06.2021r.

 

 


           

czwartek, 7 stycznia 2021

                      


                                                         WĘDKARZ I KOT

            

                                                                                             Krzysiu, wędkarz, ma kolegę. Ten kolega ma też kolegę. Od kolegi  kolegi  Krzysiu zdobył telefon do Polaka mieszkającego od lat w Szwecji, obecnie zajmującego się wynajmowaniem mieszkania i łodzi dla wędkarzy z Polski. Sam jest wędkarzem i służy swoim gościom za przewodnika. Nazywa się Bogdan Walich.

     Krzysiu zadzwonił. Okazało się, że to jest coś o czym od lat marzył. Orientacyjna cena pobytu tam, przez dwa tygodnie, nie była za wysoka jak na kieszeń Krzysia. Ponieważ ten pierwszy telefon odbył się w kwietniu, a Krzysiu mógł wybrać się dopiero w czerwcu, więc było dużo czasu na solidne przygotowanie wyprawy. Rozmawiał z Bogdanem, niedługo Bogusiem, wielokrotnie uzgadniając szczegóły i warunki eskapady.

     Szczęśliwy Krzysiu ruszył na spotkanie przygodzie jeszcze w nocy 15- go czerwca. Oprócz sprzętu wędkarskiego, żywności i alkoholi zabrał wnuczkę i jej niedawno poślubionego męża. Na miejscu okazało się, że posiadłość Bogusia jest pięknie położona wśród lasów i wzgórz.  Do ogromnego jeziora Vanern jest niespełna 3 km.

     Domek w którym mieli mieszkać był jeszcze w budowie, ale mieszkać już było można, tym bardziej w lecie, więc nie narzekali. Okazało się, że oni byli dopiero drugimi gośćmi Bogdana. Przed nimi miał dwóch Polaków, którzy łowili przez trzy dni miętusy w zimnie na lodzie. Dwie łodzie z silnikami stały w garażu, bo Boguś lubi łowić z brzegu. Krzysiu o łowieniu z brzegu nie chciał nawet słuchać.

      Po zwodowaniu łodzi, przy pięknej pogodzie, mieli przed sobą ogromną przestrzeń wodną. Na pytanie Krzysia dokąd płyniemy? Boguś wzruszył ramionami. To Ty nigdy tu nie łowiłeś? Nie, ja łowię z brzegu.

      Krzyś poczuł się  oszukany. Miał ogromną ochotę zrobić awanturę. Powstrzymał się jednak. Nie chciał od początku złej atmosfery. Zamontował przywiezioną sondę, usiadł bez słowa przy sterze i popłynął do widocznej w oddali wyspy. Spostrzegł spławiającą się drobnicę. Nałowił jej bez trudu siateczką. Po chwili, szczęśliwy  wyholował pięknego okonia. Do wieczora tych okoni mieli ponad dwadzieścia i jednego miarowego szczupaka.

     Zdziwił się  Krzyś gdy został poproszony o nałowienie żywczyka do domu. Na pytanie – po co? – Dowiedział się, że to dla kotów. Zdziwił się jeszcze bardziej.

    Okazało się, że Boguś uwielbia koty. Było ich siedem. Na pół zdziczałe. Nie wiadomo gdzie miały swój dom. Na posesję Bogusia przychodziły o różnych  porach i dlatego gospodarz był w ciągłej gotowości do karmienia ich. Co chwila spoglądał na kuchenne okno, bo jak przyszły to jeden albo dwa wskakiwały na parapet z miałczeniem. Wtedy nic nie istniało, Boguś rzucał każde zajęcie, każde towarzystwo, zbierał miski i rybki, biegiem leciał przed dom. Rozpoczynało się karmienie i niekończący się monolog Bogusia. Każdy kot miał swoje imię i każdy był serdecznie witany. Jeżeli np.: Mateczka lub Piękniś dali się pogłaskać to Boguś był bezgranicznie szczęśliwy.

      Ryby łowił Boguś nie dla siebie i nie dla żony, bardzo miłej i rozsądnej Pani Helenie, łowił dla kotów i takie jakie najbardziej lubiły (według niego).Robił wszystko żeby były jak najświeższe np.: trzymał je ustawicznie w wannie i co dwie godziny zmieniał im wodę.

    Patrząc na te fanaberię wnuczka Krzysia i jej mąż zagadkowo uśmiechali się, a tak w ogóle to nie tracili czasu tylko podróżowali po Szwecji korzystając z samochodu i pieniędzy Dziadka.

     Krzyś codziennie wypływał na jezioro. Okazało się ,że i w Szwecji ryby nie każdego dnia chcą współpracować z wędkarzem, ale zawsze coś złowił. W sumie przez te prawie dwa tygodnie złowił co najmniej ze 30 kg, w tym 9 węgorzy, które uwędził i przewiózł do domu.

     Wyjeżdżając, żegnali się z Gospodarzami w przyjaznej atmosferze i workiem raczej miłych wspomnień. A koty? Cóż jak się dobrze przyjrzeć to każdy ma jakiegoś kota.

 

   Psy patrzą na nas z szacunkiem, koty z pogardą, a świnie jak na równych sobie.

                                                             Winston Churchill

 

    

niedziela, 14 kwietnia 2019

Humoreska nr 53. HERBATA Z PRĄDEM



                                  Znalezione obrazy dla zapytania zmarzniecie

  

                  Grzegorz miał już swoje lata, a może jeszcze więcej. Uważał, że człowiek porządny to taki co ceni słowo i dotrzymuje go w każdej sytuacji. Był punktualny i od innych wymagał punktualności, czasem aż do przesady. Raz podjętej decyzji nie zmieniał, albo z wielkim trudem. Ta jego upartość w decyzjach była wielokrotnie uciążliwa dla otoczenia, a i dla niego czasem kończyła się nie najlepiej lub śmiesznie.
           Opowiadali o nim jego znajomi, że jak Grześ zapowiedział wizytę np. na 16-stą to o 15 h 59 min i 30 sek., można było otwierać drzwi bo on już tam stał.
Od dziecka  był zapalonym wędkarzem i to dobrym. Znał się na sprzęcie i wiedział jak i gdzie go zastosować. Na ogół miał dobre rezultaty, ale bywało, że ciągnąc ogromnego szczupaka wyholował dziurawy gumowy but.  Zdarza się !
         Czasem lubił jechać na ryby sam, chociaż wybierał się także z kolegami, szczególnie w zimnie na lód. Chętnych było wielu, bo wiedzieli, że jak pojadą z Grzesiem to bez ryby nie wrócą. Oczywiście taki, który spóźnił się na umówioną porę, lub mu coś wypadło, zostawał raz na zawsze „skreślony z listy” kumpli Grzesia na ryby.
        Jak to mówią:  – „Za kołnierz nie wylewał”, ale znał miarę i wiedział kiedy, gdzie i z kim. Do śmierci będzie wspominał jak im smakowała „czysta” przy  - 15oC na lodzie i płonącym ognisku. Wypić piwo w lecie też lubił.
         Lekka zima w tym roku nie sprzyjała wyprawom na lód. Taki nijaki marzec był prawie zmarnowany dla wędkarzy. Grzegorz czekał na kwiecień. Wreszcie przyszedł. Piątek, sobota i niedziela były cudowne, chwilami temperatura osiągała 20oC. Mógł wybrać się nad rzekę dopiero we wtorek. Tak postanowił i tak zrobił. Wstał o szóstej, szybkie śniadanie, robaki z lodówki i prawie biegiem do samochodu.
          Nad rzeką zobaczył szron na trawie. Spojrzał na termometr w samochodzie. Pokazywał 2oC. Ale co tam. Ubrany był byle jak. Poszedł do swojego miejsca i rozłożył wędkę. Po kilku minutach poczuł, że grabieją mu ręce. Złowił niewymiarowego okonka i jeszcze mniejszą płoteczkę. Po 1,5 h zaczął dzwonić zębami. Do samochodu biegł i myślał: - chłopie w którym miejscu masz ty przyjemność .
           W domu, żona, popatrzyła na niego z politowaniem, bo był ciągle zielony. „Kładź się do łózka bo jeszcze rozchorujesz się.” – zarządziła. Po chwili przyniosła duży kubek herbaty i powiedziała: -„Wypij to, dolałam ze 100 gram prądu i śpij uparciuchu". 
                 

czwartek, 14 lutego 2019

Humoreska nr 52 I STAŁ SIĘ CUD




                               Znalezione obrazy dla zapytania Å‚owy ryb pod lodem                  
                                              

        
            Działo się to w czasach, gdy mazurskie jeziora były "wybrukowane" okoniami, a wędkarzy było nie mniej niż dzisiaj i też marzyli o sukcesach. Bywało, że tylko marzyli.
        W każdym dużym zakładzie produkcyjnym było koło wędkarskie, lepiej lub gorzej działające.  "Władza" miała obowiązek wspierania takich inicjatyw, to też, pewnej lutowej niedzieli, osiemnastu chłopa, zakładową ciężarówką pokrytą dziurawym brezentem, wybrało się na łowy.         Pogoda była jak marzenie, słońce i około  -100 C. Od rana piki poszły w ruch, (Świdrów wtedy nie było.) Lód miał około 15 cm grubości i pod uderzeniami pięknie „grał”. Jedni próbowali przy trzcinach, inni poszli od razu na głęboką wodę. Łowili na błystki podlodowe własnej produkcji. Rezultatów nie było.
        Około 14-stej wszyscy mieli dość. Trzech zakapiorów rozpaliło ognisko na lodzie. Porozsiadali się. Inni dołączyli no nich, zbierając po drodze gałęzie w otaczającym jezioro lesie. Płonący pod niebo ogień poprawił im nastrój, a jeszcze bardziej herbata z termosów z prądem. Znalazło się także sporo półlitrówek. Szybko humory towarzystwa poszybowały wysoko. Waldek rozpytywał wszystkich o rezultaty. Większość nie miała nic. W sumie mieli 35 sztuk, czyli mniej niż dwa nietęgie okoneczki na głowę. Klęska!       Znany w grupie zgrywus -Jureczek – pokazał kolegom butelkę na dnie której było z 50 gram klarownego płynu i powiedział, że po pijanemu okonie na pewną zaczną brać. Wykuł dziurę, napełnił butelkę wodą i spuścił na dno. Towarzystwo czyniło żartobliwe uwagi. Jureczek włożył błystkę do wody. Po drugim szarpnięciu, zaczął gwałtownie wyciągać. Wszyscy myśleli, że małpuje. Okazało się, że złowił pięknego okonia. Towarzystwo oniemiało w bezruchu. Kiedy za chwilę Jureczek wyciągnął drugiego okonia, wszyscy poderwali się z miejsc.      I stał się cud. Okonie brały wszędzie i każdemu. Płycej i głębiej. Były różnej wielkości, od zupełnie drobnych po takie po ½ kg.      Szkoda, że nie mogę pokazać zajadłości na twarzach wędkarzy i werwy z jaką pracowali. Przy każdym przeręblu leżało po kilkanaście okoni bo nie było czasu na ich zbieranie.      Zaszło słońce, brania raptownie ustały. Przyszedł czas na refleksję i dzielenie się wrażeniami. Każdy miał torbę ryb. Rekordzistę - Jureczka -wycenili na 4kg.      Minęło wiele lat, a w wędkarze ciągle wspominali jak im brały pijane okonie.