W maju 1971
roku, Marianek wracał od rodziców z pod Tarnowa do Olsztyna. Podróżował swoją,
roczną, niemiłosiernie poobijaną "Syrenką". Tu muszę powiedzieć, że Marianek
tęgim kierowcą to nie był. Egzamin na prawo jazdy zdał za czwartym razem.
Powiedzenie: - "Dobry kierowca cofa do pierwszego huku." miało
u niego częste zastosowanie. Na te Jego auto ciągle coś lub ktoś napadał, a to
drzewo stało tam gdzie nie powinno, a to furmanka zawadziła dyszlem, mur stał
za blisko, a głupie ciele wpadło na tylny błotnik. Podróżował z prędkością
około 65 km/h, bo na tyle było ich stać tz. Jego i "Syrenkę".
Marianek był magistrem historii i uczył tego przedmiotu w szkole.
Jego koledzy, nauczyciele, pokpiwali z niego bo był niezaradny i czasem naiwny.
Uczciwy i pracowity, otrzymywał najrozmaitsze zadania od dyrekcji szkoły i
wykonywał je bez szemrania, chociaż nie zawsze najlepiej, jako całkowite
beztalencie techniczne. Jego żona opowiadała, że jak mu kazała wbić gwóźdź w
ścianę, to po namyśle stwierdził, że ten gwoźdź pasuję do ściany po drugiej
stronie ze względu na położenie łebka.
W wolnych chwilach Marianek chodził na ryby, najchętniej ze swoim
przyjacielem Wackiem. Wacek był kpiarzem i dworował sobie z Marianka, ale go
lubił. Nauczył go podstawowych czynności wędkarskich takich jak np.: wiązanie
haczyka czy rzucania spiningiem. W dowód wdzięczności i zaufania Marianek
opowiadał Wackowi o swoich przygodach nie zawsze przyjemnych lub wstydliwych.
Kiedyś tak opowiadał: - Wyobraź sobie Wacek, że wyrzucałem kotwicę z tej dużej
łodzi. Kiedy się zamachnąłem kotwica zaczepiła o mój rozporek i razem wpadliśmy
do wody. Na moje szczęście tam było płytko i się nie utopiłem, bo jak wiesz nie
umie pływać.
O swojej podróży z pod Tarnowa tak opowiadał
Wackowi: Jadę i jadę, minąłem Kielce i Radom, jakoś przejechałem Warszawę bez
problemu. Kiedy dojeżdżałem do Płońska zrobiło się szaro, a mnie zachciało się
spać. Pomyślałem sobie, że dzisiaj do Olsztyna nie dojadę. Zjechałem na
pobocze, wymościłem sobie spanie na tylnym siedzeniu i skurczony położyłem się.
Kiedy zbudziłem się było ciemną. Cały zdrętwiały od ciasnoty wylazłem z tej
syreny żeby rozprostować nogi i zrobić siusiu. Spojrzałem na zegarek,
dochodziła trzecia. W noc nie będę jechał, pomyślałem, poczekam do świtu.
Usiadłem za kierownicę i czekam, czekam. Ciągle ciemną i ciemną. Głowę oparłem
o kierownice i widocznie się zdrzemnąłem, bo jak otworzyłem oczy było całkiem
jasno, ale była dokoła taka straszna mgła jakiej w życiu nie widziałem. Co tu robić?
Nie pozostało mi
nic innego tylko czekać. Przecież jazda w takiej mgle to jest bardziej
niebezpieczna niż w nocy. Znów siedzę i czekam, czekam. Gdy tak siedziałem,
usłyszałem jak jakiś wariat pędził szosą, a za chwilę drugi jeszcze szybciej.
Popatrzyłem na drogę i zauważyłem biały pas na jej skraju. Mam już dość tego
czekania, pomyślałem. Będę jechał powoli, dwójeczką, pilnując się tego białego
pasa. Jadę powolutku, co chwila wyprzedza mnie jakiś wariat, a jeden to nawet
trąbił jak oszalały. Ujechałem tak z kilometr i doznałem olśnienia: - Mgły w
ogóle nie ma, to tylko w mojej syrenie szyby zaszły parą.