piątek, 19 stycznia 2018

Humoreska nr 47 CZEKKANIE NA ŚWIT



                                                                  




                 W maju 1971 roku, Marianek wracał od rodziców z pod Tarnowa do Olsztyna. Podróżował swoją, roczną, niemiłosiernie poobijaną "Syrenką". Tu muszę powiedzieć, że Marianek tęgim kierowcą to nie był. Egzamin na prawo jazdy zdał za czwartym razem. Powiedzenie: - "Dobry kierowca cofa do pierwszego huku."  miało u niego częste zastosowanie. Na te Jego auto ciągle coś lub ktoś napadał, a to drzewo stało tam gdzie nie powinno, a to furmanka zawadziła dyszlem, mur stał za blisko, a głupie ciele wpadło na tylny błotnik. Podróżował z prędkością około 65 km/h, bo na tyle było ich stać tz. Jego i "Syrenkę".   
               Marianek był magistrem historii i uczył tego przedmiotu w szkole. Jego koledzy, nauczyciele, pokpiwali z niego bo był niezaradny i czasem naiwny. Uczciwy i pracowity, otrzymywał najrozmaitsze zadania od dyrekcji szkoły i wykonywał je bez szemrania, chociaż nie zawsze najlepiej, jako całkowite beztalencie techniczne. Jego żona opowiadała, że jak mu kazała wbić gwóźdź w ścianę, to po namyśle stwierdził, że ten gwoźdź pasuję do ściany po drugiej stronie ze względu na położenie łebka.                                                               W wolnych chwilach Marianek chodził na ryby, najchętniej ze swoim przyjacielem Wackiem. Wacek był kpiarzem i dworował sobie z Marianka, ale go lubił. Nauczył go podstawowych czynności wędkarskich takich jak np.: wiązanie haczyka czy rzucania spiningiem. W dowód wdzięczności i zaufania Marianek opowiadał Wackowi o swoich przygodach nie zawsze przyjemnych lub wstydliwych. Kiedyś tak opowiadał: - Wyobraź sobie Wacek, że wyrzucałem kotwicę z tej dużej łodzi. Kiedy się zamachnąłem kotwica zaczepiła o mój rozporek i razem wpadliśmy do wody. Na moje szczęście tam było płytko i się nie utopiłem, bo jak wiesz nie umie pływać.                                                                                                                                                                          O swojej podróży z pod Tarnowa  tak opowiadał Wackowi: Jadę i jadę, minąłem Kielce i Radom, jakoś przejechałem Warszawę bez problemu. Kiedy dojeżdżałem do Płońska zrobiło się szaro, a mnie zachciało się spać. Pomyślałem sobie, że dzisiaj do Olsztyna nie dojadę. Zjechałem na pobocze, wymościłem sobie spanie na tylnym siedzeniu i skurczony położyłem się. Kiedy zbudziłem się było ciemną. Cały zdrętwiały od ciasnoty wylazłem z tej syreny żeby rozprostować nogi i zrobić siusiu. Spojrzałem na zegarek, dochodziła trzecia. W noc nie będę jechał, pomyślałem, poczekam do świtu. Usiadłem za kierownicę i czekam, czekam. Ciągle ciemną i ciemną. Głowę oparłem o kierownice i widocznie się zdrzemnąłem, bo jak otworzyłem oczy było całkiem jasno, ale była dokoła taka straszna mgła jakiej w życiu nie widziałem.    Co tu robić?                                                            Nie pozostało mi nic innego tylko czekać. Przecież jazda w takiej mgle to jest bardziej niebezpieczna niż w nocy. Znów siedzę i czekam, czekam. Gdy tak siedziałem, usłyszałem jak jakiś wariat pędził szosą, a za chwilę drugi jeszcze szybciej. Popatrzyłem na drogę i zauważyłem biały pas na jej skraju. Mam już dość tego czekania, pomyślałem. Będę jechał powoli, dwójeczką, pilnując się tego białego pasa. Jadę powolutku, co chwila wyprzedza mnie jakiś wariat, a jeden to nawet trąbił jak oszalały. Ujechałem tak z kilometr i doznałem olśnienia: - Mgły w ogóle nie ma, to tylko w mojej syrenie szyby zaszły parą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz